Pamiętnika Dziwoląga część dwunasta

Dzień 18.

Wieczorem:

No i po wszystkim. To było… To takie… Po prostu…

Nienawidzę Poważnych i Szczerych Rozmów, pełnych Wielkich Słów i bogato okraszonych moimi łzami i smarkami. To nie tak powinno być, wolę patrzeć jak inni płaczą. I pocieszać ich lub nie, w zależności od mojego stopnia przywiązania do tej osoby. Tak, wiem. Zimna suka ze mnie. Chociaż nie, zimna suka nie rozbeczałaby się podczas rozmowy ze swoim było/niebyłym psychoterapeutą. Je&any mentalista…

Ale od początku.

S.wrócił zaskakująco szybko, tachając w obu rękach siaty z zakupami. Zielone logo Almy biło po oczach niczym kopytkujący przed siebie jednorożec, który zrobił sobie przerwę w sielskiej dolinie, aby wyrzucić z siebie zalegające pokłady słodkości w postaci fluorescencyjnie tęczowych rzygów, ale słowem się nie odezwałam.

–Słyszałem to! – mruknął pod nosem S. jakimś takim specyficznym, ironiczno-rozbawionym tonem.

–Co słyszałeś? – zapytałam, autentycznie zaskoczona tym dziwnym stwierdzeniem.

–Słyszałem to, co sobie pomyślałaś. – odparł, zmierzając w stronę kuchennego blatu.

–Wróżka czy co? – siliłam się na ironię, wciąż próbując ukryć moje zaskoczenie.

–Wystarczy na ciebie spojrzeć. Można z ciebie czytać jak z otwartej księgi.

Zawsze uważałam się za kogoś tajemniczego, trudnego do oswojenia i zrozumienia. Wystarczyło trzymać się na uboczu i mieć problem z zawieraniem nowych znajomości. Czyli być mną. Ałć, tak się na samej sobie zawieść…

Szybko jednak zapomniałam, co miałam powiedzieć, bo zobaczyłam żarełko przyniesione przez Sebę.

Nie wiem, skąd wiedział, że od dawna miałam ochotę na sałatkę z świeżą sałatą, oliwkami, pomidorami i fetą. Ale znając życie, moja superdyskretna współlokatorka napomknęła mu o tym, a i nie omieszkała wspomnieć o tym, jak parę miesięcy temu przez sen wołałam mojego byłego, wrzeszcząc, żeby natychmiast  zszedł z tego okna, bo teraz ja skaczę.

Nawiasem, nie wiem, co konkretnie mi się śniło, ale jak widać nawet we śnie cenię sobie mężczyzn, którzy przepuszczają kobiety przodem, otwierając im drzwi. Albo okno. W zależności od potrzeby.

No dobra, żarcie to żarcie. Dla dobrego jedzenia jestem gotowa wyzbyć się dumy.

–Pomóc ci? – zapytałam, obserwując jak S. wyjmuje powoli składniki na sałatkę.

–Dwie deski, dwa noże, dwie łyżki, salaterka… i może jeszcze druga para rąk. Będę wdzięczny. – odpowiedział zdecydowanie, myjąc sałatę.

–Tak jest, psze pana.

Powyjmowałam wszystko, czego jaśnie pan terapeuta sobie zażyczył, po czym zgodnie podzieliliśmy między siebie pracę: najpierw S. płukał wszystkie składniki, a ja je kroiłam, wysłuchując przy tym komentarzy takich jak: „nie tak grubo!”, „nie tak cienko!”, „do jasnej cholery, kiedy ty ostatnio coś robiłaś w kuchni”, a także „oddaj ten nóż zanim sobie zrobisz krzywdę”. Następnie posłusznie oddałam nóż i zamieniliśmy się stanowiskami.

–Umyłaś już wszystko? – zapytał po chwili.

–Yhym. – odpowiedziałam pełnym zdaniem.

–Toooo… może postaw wodę na herbatę? Tylko się nie poparz, Magdo Gessler.

–Wery fany. Soł macz fan. – wymamrotałam, posłusznie stawiając czajnik na gazie.

Usiadłam przy stole. Wyglądało na to, że mogłam pomóc tylko w jeden sposób: nie przeszkadzając.

–Toooo… co u ciebie słychać? – zagaiłam, opierając podbródek o pa… dziennik, który trzymałam pionowo na stole.

S.westchnął głęboko.

Naprawdę, on chyba za często miewa okres. Może i ja się na tym nie znam, ale z czymś takim chodzi się do lekarza.

–Pamiętasz, jak dziękowałem ci za pomoc po rozstaniu z Martą?

–Ehe. – przytaknęłam.

–I pamiętasz, jak ci wtedy powiedziałem, że naprawdę mi pomogłaś, i serio w to wierzyłem?

–Ehe.

–Wtedy też obiecałem sobie, że całkowicie spalę za sobą mosty, które mnie z nią łączyły.

–Zapewne. I co?

–Udało mi się.

–To świetnie!

–Przez całe trzy dni.

No zatkało mnie. Choć wcale nie zdziwiło. Hehe, no co za ironia losuuu…

–Aha. Ale wiesz, że reguła trzech dni ma zastosowanie na początku znajomości, a nie kiedy jakaś zdzira albo sku&wol cię rzuca po latach życia w kłamstwie? – zapytałam najspokojniej, jak tylko umiałam.

Seba odwrócił się w moją stronę. Nigdy przenigdy nie widziałam u niego takiego zaciętego spojrzenia.

–No tak, oczywiście najlepiej jest po rozstaniu po prostu przestać żyć. Wycofać się ze świata i nigdy więcej nikomu nie zaufać, prawda?

No skubaniec.

Poczułam, jakby ktoś wbił sopel lodu prosto w moje serce. Szok termiczny mięśnia moich uczuć sprawił, że wszystko do mnie wróciło. Cała moja przeszłość. Wszystkie noce, gdy siedziałam na oknie, popalałam papierosy, które kompletnie mi nie smakowały, wystawiałam moje nogi i obserwowałam je na tle widoku rozlegającego się z mieszkania na siódmym piętrze. Jak turnauowski linoskoczek. Wszystkie dni, kiedy modliłam się o to, by tylko przestać czuć, bo bałam się, że umrę ze smutku. Każda łza, każdy wewnętrzny krzyk bólu, znienawidzone poranki, gdy zastanawiałam się, po co w ogóle wstawać z łóżka; wszystko.

–Ty… ty… – z przejęcia nie potrafiłam znaleźć żadnego odpowiedniego epitetu.

–Jak już mówiłem, można z ciebie czytać jak z otwartej księgi. Arleto… spójrz na mnie.

Nie umiałam.

Spod przymkniętych powiek zobaczyłam, jak Seba odkłada sałatkowy stuff i siada przy stole naprzeciwko mnie. Znów z tą swoją zatroskaną miną. I niech mi ktoś powie, że kobieta zmienną jest to tylko puste hasło.

–Dobrze, nie patrz. Rozumiem to. Ale posłuchaj mnie, proszę. Chcę ci powiedzieć coś ważnego.

–Słucham. – wymamrotałam, usiłując się nie rozkleić jak pierogi z truskawkami, których nigdy nie umiałam porządnie zlepić. Ani zjeść, bo są naprawdę ohydne.

–Powiedziałem ci kiedyś, że nie mam pojęcia, dlaczego twoja matka poleciła ci terapię ze mną.

–No jasne, przecież ja jestem całkowicie normalna.

S. zaśmiał się smutno, ale ogarnął się, kiedy zobaczył moją minę.

Odchrząknął i wrócił do swojego wywodu.

–Uważam, że powinnaś zrobić coś ze swoim życiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będzie to łatwe i nie jest to plan na najbliższy tydzień, a raczej miesiące,… a może nawet lata. Ale dopóki nie zrobisz pierwszego kroku, nic się nie…

–Nic mi nie jest. – przerwałam wywód wielce-specjalisty, który sam nie potrafi poradzić sobie z rozstaniem z jakąś pindą z inteligencją emocjonalną na poziomie ziemniaka.

–I naprawdę uważasz, że wszystko jest w porządku?

Czo ten Sebeł.

–No jasne. Szczęśliwa nie jestem, ale poza tym wszystko w jak największym porządeczku. Lajf iż brutal. Taka już jestem, i to się nie zmieni.

–I nie chcesz zmienić? – drążył dalej.

Zawahałam się przez sekundę. Seba wykorzystał okazję, wyciągając spod moich dłoni czerwony zeszyt, o którego obecności zdążyłam zapomnieć. Nie protestowałam.

–Patrząc na ostatnie napisane zdanie wnioskuję, że wciąż piszesz pamiętnik, chociaż formalnie nasze sesje terapeutyczne już nie mają miejsca.

–Potęga przyzwyczajenia.

–O, nie, kochana. Przyzwyczajenie to jest wtedy, kiedy sprawdzamy po kilka razy, czy na pewno zamknęliśmy drzwi na klucz, albo zaglądanie do telefonu, kiedy przebywamy w towarzystwie kogoś, z kim nie mamy o czym rozmawiać. A ty po prostu robisz coś, co pozwala ci choć przez chwilę poczuć się lepiej.

Wyrwałam mu zeszyt z ręki i wrzuciłam do kosza na śmieci.

–Wcale nie muszę. – syknęłam przez zaciśnięte usta.

Sebę aż cofnęło z wrażenia. Fakt, to było zaskakujące nawet dla mnie.

–Po pierwsze: skoro zapisywanie swoich myśli ci pomaga, to po co z tym kończyć? A po drugie… BRAWO DLA TEJ PANI! WŁAŚNIE UDOWODNIŁA, ŻE MA JAKIEŚ UCZUCIA!

Podbiegł do siaty z Almy, z której, jak się okazało, jednak jeszcze nie wyjął wszystkiego. I wyjął z niej butelkę…

–To szampan?! – wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia – Często wychodzisz do sklepu po szampana z okazji niezręcznej rozmowy ze swoim byłym pacjentem?

S. zaśmiał się perliście, jak typowa cheerleaderka z amerykańskiego serialu.

–Zawsze. – odparł stanowczo, otwierając butelkę.

Korek uderzył o sufit, i niemal natychmiast usłyszałam pukanie do drzwi.

–To pewnie znowu ten świrus. – wymamrotałam, wchodząc do przedpokoju, by otworzyć – Ja otworzę, a ty wyjmij, proszę mój pamiętnik z kosza na śmieci. – dodałam stanowczo, ale chyba nie udało mi się ukryć tego dziwnego uczucia, jakie wywołała we mnie tamta dziwna rozmowa.

„Jednak jeszcze nie wszystko stracone, ciągle jeszcze mogę przestać być nołlajfem” – upajałam się tą myślą.

Przysunęłam twarz do wizjera, żeby zobaczyć, kogo to nogi niosą w tak niewłaściwej porze, ale zobaczyłam tylko podeszwy butów, które zadziwiająco przypominały te należące do mojego sąsiada Kacpra.

„Oho, to będzie ciekawe”, pomyślałam.

Otworzyłam drzwi i spojrzałam na wycieraczkę. Liścik. Aha, czyli klasyk.

Kochałem cię

A ty mnie

Nie

Błędem twoim było

Rozpalanie płomieni we mnie

Skoro

Tak naprawdę

Nigdy

Nie zamierzałaś

Odwzajemnić

Moich uczuć.

Amo te, ama me

Mężczyzna, z którym powinnaś spędzić resztę życia

Hmmm… Cholera, no od kogóż to mogłoby być? Zabijta mnie, ale nie zgadnę. Za to chyba wiem, który fragment z Shakespeare’a należałoby tu zacytować:

Romeo, czemuż ty jesteś Romeo

Toć po nocach audica, nie fiat mi się śni.

Wróciłam do kuchni, gdzie czekał na mnie talerzyk z przeapetycznie wyglądającą sałatką (może to rzeczywiście lepiej, że zostałam oddelegowana do robienia herbaty) i kieliszek szampana.

–Zgasiłem czajnik, jak tylko zauważyłem, że cała woda wyparowała, bo zapomniałaś założyć gwizdek. – zaśmiał się S. – A kto przyszedł?

–Nic ważnego – odparłam – kolejna laurka.

–Ale nic groźnego? – zapytał, przyglądając mi się uważnie.

Ach ten zatroskany Sebaterapian. Gdyby nie to, że tak mnie irytuje, no może nawet mogłabym się w nim zakocha… WRÓĆ! Nic z tych rzeczy.

–Nieee, chyba że bierzemy pod uwagę zacięcie się kartką papieru. – odpowiedziałam, wskazując na liścik.

Zmierzył mnie tym swoim zatroskano-badawczym wzrokiem raz jeszcze, po czym podał mi kieliszek z szampanem i zaproponował toast:

–Za Arletę i jej przebudzenie. Aby wreszcie dotarło do niej, że rzeczywistość może być piękniejsza niż sen.

Wow. To było niezręczne.

–A to co, cytat z Pamiętnika? – zapytałam szyderczo.

–No kto jak kto, ale ty chyba powinnaś być fanką tej formy literackiej.

Przytknęłam usta do kieliszka i pociągnęłam zdrowy łyk tego bąbelkowego napoju, którym ludzie z kompletnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn tak się zachwycają. Mimo to, muszę przyznać, że to był najlepszy kieliszek szampana – pardon  – wina musującego, jakie w życiu piłam.